Agata Wojno – Published 07-08/20

A w duszy emigranta Polska wciąż gra…

 

Amerykanie kłócą się o noszenie maseczek bo maseczki to przecież zamach na ich wolność. Jakim prawem jakikolwiek przedstawiciel rządu, który sami wybrali będzie im mówił, co mają robić. I co do niektórych nie trafiają żadne argumenty. I koniec. Ja tam nosa z domu nie wysadzam, żyję sobie w spokojnym community, gdzie każdy paraduje w maseczce i nikt na nikogo w sklepie nie wrzeszczy, żeby zdjął, albo żeby założył tę wstrętną maseczkę – symbol zamachu na wolność obywatela. Uśmiecham się w duchu, bo to jest właśnie ten moment, kiedy znowu uświadamiam sobie, że „I don’t get it”… dlaczego oni tak dramatycznie – według mnie – reagują na hasło „maseczka”. Tak, wiem, jest różnica opinii, poglądów, ale w końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku COVID-19 i moglibyśmy już sobie nie uprzykrzać tej i tak przykrej rzeczywistości jeszcze histerią maseczkową, tak? Niby rozumiem, a jednak… takie mi się to proste wydaje – nosimy maseczki, bo tego wymaga sytuacja. Tyle tylko, że dla Amerykanów wcale to nie jest takie proste, bo nikt im nigdy nie mówił, co, kiedy i jak mają robić.

 

I w kontekście do tej dyskusji maseczkowej tutaj myślę o Polsce… Jak oni tam sobie świetnie poradzili z koronawirusem. Czyżby? Może to dlatego tak wygląda, że nie robią tyle testów co tutaj. Pewnie tak. A może Polacy zawsze byli przyzwyczajeni do dyktatury rządowej, to jak padł odgórny zakaz opuszczania domu, to wszyscy zasiedli na kanapach przed telewizorami i tylko wyglądali przez okno. Jejku, oni nawet do parku na spacer nie mogli wyjść, nie mogli pobiegać. I nikomu to nie przeszkadzało! Wszyscy, jak jeden mąż siedzieli w domu. Zadziwia mnie ta podglądana zza oceanu pokora i posłuszeństwo. E, pewnie sobie łatwiej poradzili z tym narzuconym reżimem, bo to jednolity kraj, jednolity myślowo i kulturowo, to łatwiej tak samo na te same rzeczy reagować, tak czy nie? A my, w Ameryce, piękni w swojej różnorodności etniczno-kulturowej też pięknie potrafimy się nie zgadzać i jeszcze szanować wolność wyboru tego, co wybiera inaczej niż my.

 

Ale to jednak z polską postawą, z jakiegoś powodu tym razem utożsamiłam się jakoś tak dotkliwiej niż zawsze. Może dlatego, że to kolejny etap w mojej doli emigrantki, kiedy to już wyrosłam z kompleksu Polki (oj, zajęło trochę…), kiedy pracując z Amerykanami, kolegując się z nimi, odkryłam, że… to ja miałam dystans, a nie oni i że tego dystansu nie ma, jak i nie ma również odczuwania tak samo, jak oni przecinków w zdaniach, poezji i piosenki – na płaszczyźnie skojarzeń, tam głęboko w duszy. Oni kojarzą po swojemu, ja po swojemu i moje „po mojemu” jest… po polsku.

 

W Polsce akurat odbywają się wybory prezydenckie, niezależnie od tego, który kandydat zostanie Prezydentem RP ja przeżyłam wspaniałą przygodę śledząc w mediach społecznościowych kampanię prezydencką obu kandydatów i podglądając zza oceanu ich odmienne wizje dla Polski. I w trakcie tego doświadczenia Polska zaczęła w mojej „amerykańskiej” duszy grać. Jeden kandydat porywał tłumy energią, uśmiechem, otwartością, europejskością, drugi tradycyjnymi wartościami, patriotyzmem, przywiązaniem do ojczyzny i rodziny. Obaj prześcigali się w obietnicach innej, nowej, lepszej, zdrowszej, nowocześniejszej, bogatszej Polski. I kiedy tak ich słuchałam czułam tamten klimat, klimat rozczarowania i nadziei, jak to przed wyborami. Ale zauważyłam też, że Polacy muszą mieć wroga, który im zagraża i który czyha na ich niezależność, wroga przeciwko któremu staną do obywatelskiego zrywu. Już nieważne, że są równo podzieleni na pół, ważne, żeby był wróg, wtedy życie jest… takie jak zawsze było – niepokorna Polska powstaje z kolan. Oni nie kłócą się o maseczki, kiedy im rząd powie – nosić, noszą i nie walczą, kiedy powie – zdjąć, zdejmują. Maseczki to nie symbol zniewolenia. Tam ciągle trwa walka o wolność wyboru, wolność słowa, walka o… demokrację. I każdy tę demokrację inaczej rozumie. Słyszy się gdzieś porównywanie tych wyborów w kontekście zrywu obywatelskiego do wyborów z 1989 roku, może?… Tylko, że wtedy Polska mówiła jednym wspólnym głosem Solidarności, która sama się później podzieliła.

 

W każdym razie podlewając kwiatki w Ameryce, podglądałam sobie Polskę zza oceanu i zaczęłam ją… czuć i… jeszcze nie wiem, co z tym zrobię, bo chwilowo mnie ta dusza Polki, która się we mnie z taką siłą obudziła, chwilowo mnie ona… przygniata.

Nie głosuję, bo mam silny pogląd, że to nie mnie urządzać kraj, w którym ani nie żyję ani nie płacę podatków, nie kupuję chleba czy mleka.

Pora wrócić na moje amerykańskie podwórko, założyć maseczkę i poćwiczyć yogę w parku… Tyle lat, jako emigrantka walczyłam o to, żeby się zasymilować z Ameryką, że nie stać mnie teraz na mentalny powrót do Polski.

A może nie mam wyboru, tak jak my wszyscy na emigracji? Może to takie koleje tego emigranckiego snu? A może to zwyczajnie wszystko wina tej polskiej duszy, którą mam?…