Agata Wojno – Published 09/20

Polskie serce, jak u Piłsudskiego… podążało szlakami generała Andersa…

 

          Spotkanie z Marianem Bajda z perspektywy naszej uciążliwiej izolacji społecznej wydaje się zupełnie magiczne. Odbyło się jeszcze w czasach przed pandemią. W istocie było niezwykle budujące i interesujące, a dziś tęsknota za normalnym wyjściem na lunch w miłym towarzystwie wywołuje silną nostalgiczną nutę. Właściwie to od początku do końca, cały wywiad z Panem Bajdą nazywam nostalgicznym. Bo kiedy siedziałam zasłuchana w opowieść jego życia i chłonęłam spokój jaki od niego emanuje, to ogarniała mnie właśnie nostalgia i myślałam: faktycznie nasze pokolenie takie już nie jest… to jakieś inne czasy, inni ludzie, inne potrzeby… a ileż możemy się od nich nauczyć. I słuchałam…

Robiłam notatki, które teraz niewiele wnoszą do wciąż żywych wrażeń i tego, jak zapamiętałam czas spędzony w towarzystwie Pana Bajdy. Spotkaliśmy się na lunch  „u Sokolowskiego”. A jakże! Musiało być polskie jedzenie, to część tradycji, bardzo ważna część dla Pana Mariana. Restauracja „pękała w szwach”, zdaje się, że pół Cleveland spotyka się w Sokolowski’s Inn, żeby zajadać się polskimi specjałami. Było smacznie, tłoczno i bardzo głośno. Za głośno – wtedy marudziłam w duchu. Cudowny gwar zadowolonych ludzi – myślę teraz w czasach pandemii i zastanawiam się, kiedy znowu tak normalnie, bez obaw wybiorę się tam na kolejny wywiad…

          Marian Bajda to niezwykle ciepły, serdeczny, zrównoważony, energiczny, starannie i modnie ubrany starszy pan, który jako młody chłopak był żołnierzem w Armii Generała Andersa. Kiedy to było? – wzdycha Marian – a wydaje się, jakby wczoraj… Przez wiele lat, żyjąc w Cleveland pozostawał w Polonii „niewidoczny”, koncentrując się na normalnym życiu rodzinnym, wychowaniu dzieci, pracy. Jego aktywność na arenie środowiska polonijnego wzmogła się, z chwilą, kiedy Andrew Bajda, syn Mariana napisał książkę: „Captured in Libaration”, opisującą wędrówkę i losy żołnierzy Armii Andersa i dążenie Polski do odzyskania wolności. W tło historii Polski walczącej o wolność wplątują się losy rodziny Bajdów, wraz z walką o ojczyznę, zmierzającej ku możliwości stworzenia lepszego życia, bezpieczniejszego jutra. Kiedy ukazała się książka Andrzeja Bajdy, ambasador Polski, Piotr Wilczek, zafascynowany historią zaprosił ojca i syna na spotkanie do Ambasady Polski w USA. Zdecydował, że musi ich skontaktować z Anną Marią Anders, córką generała. I tak oto rozpoczęła się kolejna przygoda życia Pana Mariana, wiodąca szlakami sprzed lat. Z Waszyngtonu na Monte Cassino, uroczyste spotkania, składanie kwiatów na grobach poległych żołnierzy – towarzyszy walki, piękne przemówienia, wzruszające doznania, odczucia. Wspomnienia odżyły. Miejsca odżyły. Ludzie odżyli.

Nie da się tej historii opowiedzieć – ona żyje w oczach Mariana Bajdy i kwitnie w jego sercu. Nasze pokolenie nie jest w stanie zrozumieć tego typu przeżyć – nam strzelać nie kazano… my nie wstępowaliśmy na działa, ani nie siedzieliśmy w okopach, ani nie żegnaliśmy przyjaciół konających w naszych ramionach od kul. Mieszkamy w kraju, w którym co najwyżej może zabraknąć światła, kiedy szaleje wichura (oh – w czasach pandemii i papieru toaletowego…), dla nich wichura pożogi wojny szalała przez lata, a chęć walki o wolny kraj i wolność osobistą dodawała młodym żołnierzom skrzydeł anielskiej odwagi. I kiedy słuchałam wojennej opowieści Mariana Bajdy widziałam oczyma wyobraźni te skrzydła przy jego polskim mundurze!

          Młody Bajda miał 15 lat, kiedy wybuchła wojna. Zapytałam co tak naprawdę pamięta z wojny, zanim trafił do Armii Andersa i przechodził szkolenie wojskowe w Italii. Znowu zaświeciły mu się oczy, kiedy opowiadał: „to było właściwie ekscytujące. Zawsze byłem ciekawski, wiedziałem, że to co się dzieje jest inne niż wszystko, co znałem przed wojną. To było jak przygoda (niezła przygoda – myślę sobie… wojenna). Ekscytowała mnie nasza podróż, kiedy byliśmy ewakuowani. Jechaliśmy wozem ciągniętym przez dwa konie, jechaliśmy dzień i noc przez 10 dni, to prawie jak mini-wakacje, uśmiecha się. Uciekaliśmy przed Niemcami z Bohni koło Krakowa aż do granicy z Rosją, bo ojciec mój pracował w starostwie i całe starostwo musiało uciekać na wschód. Matka moja miała wielkie serce, zajęło nam całe popołudnie, żeby spakować niezbędny dobytek na jeden rolniczy wóz, matka upewniała się, że będziemy mieć wszystko, co trzeba, by przeżyć. Pamiętam jej troskę – wzdycha.” A ja oczyma wyobraźni widzę przerażoną kobietę, która w popłochu pakuje garnki i koce i ubrania i co jeszcze zdoła na wóz wepchnąć, udając przy tym dzielną i silną…

O czym ja słucham? Inny świat…, świat tamtych wyborów, ucieczek, ewakuacji, uśmiechania się przez łzy, prześcigania się ze świszczącymi nad głową kulami.

          Kolejnym, fascynującym wątkiem w historii Pana Mariana jest jego małżeństwo brytyjsko-polskie. On i żona Iris utrzymywali dwie strony w rodzinie, ona brytyjską, on polską, zaszczepiali dzieciom dwie tradycje. Musimy pamietać, że armia polska była częścią armii brytyjskiej i kiedy wojska Andersa stacjonowały w Wielkiej Brytanii młody kapral podchorąży Bajda poznał piękną Iris, która wieczorami wymykała się z kuzynką na potańcówki z polskimi żołnierzami, by później zostać żoną jednego z nich i w efekcie wraz z nim skończyć na emigracji w Ameryce, która jej, jako Brytyjce, nawet się nie śniła. Iris nie była zachwycona Ameryką na początku w ogóle! Kiedy statek, którym tu przypłynęli mijał Statuę Wolności, nawet nie podniosła głowy by na nią spojrzeć – wyznaje jej mąż, wyraźnie nawet po latach rozbawiony brytyjskim „charakterkiem” swojej żony… A kiedy znaleźli już jakiś kąt do zamieszkania, kiedy po raz pierwszy wyszła i się rozejrzała po ulicy, stwierdziła ze swoim brytyjskim akcentem godności: „this is America” – i już Marian wiedział, że nie będzie jej łatwo zaadoptować się do nowego życia. Kiedy Iris wychodziła po zakupy, wracała zdziwiona, że Amerykanie nie dość, że nie rozumieją jej akcentu, to również i jej potrzeb. Amerykańskie frustracje tej brytyjskiej kobiety, opowiadane przez jej męża przypominały do złudzenia moje początki w Ameryce… oj… nie było lekko! Państwo Bajda przeżyli ze sobą 68 lat, gdzie u schyłku życia żony, Marian z wielką miłością wytrwale się nią opiekował.

          Zapytałam o sekret udanego małżeństwa, usłyszałam:

„Trzeba przepracować różnice. Iris bała się zostać katoliczką, ale ta sama wiara czyni życie w małżeństwie łatwiejszym. Kiedykolwiek przychodzi problem trzeba mu poświęcić trochę czasu, zatrzymać się, przedyskutować. Trzeba się stale ze sobą komunikować, żeby nie odpaść od siebie za daleko. I nigdy nie wolno trzymać w sobie urazy.”

A siedzący z nami przy stoliku jego syn, Andy, dodaje: „mama dużo mówiła i podejmowała decyzje, a on jej na to pozwalał. Szanowali się.” I w tym momencie uśmiechamy się z Andym do siebie porozumiewawczo, stwierdzając ponad stołem, że… kiedyś to ludzie jakoś tak potrafili żyć w tradycyjnych małżeństwach bez pretensji i we wzajemnym poszanowaniu… jak oni to robili? – Tak… zdecydowanie inne to były czasy – kiwamy głowami…

          Wracając do owej przygody życia, jak się rozpoczęła po wydaniu książki „Captured in Liberation” – książka ukazała się w 2016 roku; przed publikacją, w 2015 autor – Andy Bajda spędził 5 tygodni w Europie, odwiedził 6 krajów zbierając materiały do książki. Publikacja nie tylko zbliżyła ojca i syna, ale otworzyła przed nimi drzwi wędrówki do Europy, bo poczynając od 2016, każdego roku podróżowali do Polski i do Włoch. W 2017 roku w rodzinnej miejscowości Mariana, Bohni, odbyło się spotkanie z książką, z autorem i jej bohaterem, na które przybyło ponad 100 osób i obaj panowie wspominają je bardzo ciepło.

          Marian Bajda niezwykle sobie ceni wizyty w Polsko-Amerykańskim Centrum Kultury w Cleveland i mówi, że wręcz uwielbia różnicę, jaką widzi i czuje w tym miejscu w kontekście do innych polonijnych klubów, bo nie jest typem entuzjasty amerykańskiego futbolu siedzącego przy barze, pijącego piwo za piwem. „Jakoś do mnie to nie przemawiało, lubię dobrą rozmowę, ewentualnie przy lamce wina, to znalazłem w Centrum. Gdzie indziej, jak nie wiesz wystarczająco dużo a amerykańskim sporcie, to nie masz o czym pogadać. PACC jest inne, ja się tu dobrze czuję”.

          A Forum? Forum bywa „pod obstrzałem”, jakaś rada dla Forum?

–        „Forum jest bardzo interesujące, bardzo lubię je czytać, nie wiem dlaczego miałoby się zmieniać, kontynuuj to co robisz, bo jest dobre” – usłyszałam.

Jak to jest, kiedy się ma 96 lat? – zapytałam naprawdę zaciekawiona, co się czuje w tak zacnym wieku?

–        „Tak jak 46, 56, nie ma różnicy. Chciałbym mieć tylko nowe oczy, i tyle. Pielęgnuj dobre samopoczucie mentalne, unikaj stresu, nie bądź negatywna, nie trzymaj urazy, ucz się od innych, a dożyjesz niewiadomo kiedy 80-siątki” – stwierdził mój rozmówca, uśmiechając się tym uśmiechem co to sugeruje: „wiem co mówię, słuchaj starszego”…

          Naprawdę fascynuje mnie ten Pan. Normalny dzień w wykonaniu mojego rozmówcy, jak na 96-ciolatka jest intensywny i jest bardzo ułożony: o 6.30 każdego dnia pojawia się na siłowni i ćwiczy, potem idzie do kościoła, kiedy wraca ogarnia dom (lubi sprzątać), sam sobie gotuje. Przez lata trzyma ten sam, wypracowany jeszcze z żoną system, który działa. Większość popołudnia spędza na czytaniu (to dlatego, chciałby mieć nowe oczy…). „Pana Tadeusza” czyta dwa razy w ciągu roku, wciąż od nowa się zachwycając. Z młodości pamięta, że w domu były tomy poezji Mickiewicza i wszystkie Słowackiego – dziś je naprawdę głęboko ceni.

          Czy czegoś w życiu żałuje? Standardowe pytanie takiego wywiadu.

–        „Chyba tylko tego, że nie kontynuowałem w życiu edukacji. Dom, rodzina, obowiązki, z edukacją mógłbym w życiu zrobić dużo więcej.”

          Kiedy ludzie stwierdzają, że jest Amerykaninem, Marian milknie na chwilę, myśli… po czym zawsze odpowiada tak samo: „w moim sercu jest tak, jak w sercu Piłsudskiego i Chopina – moje serce należy do Polski.”