Józef Hart – Published 04/19

TRANSLATE

Moja pierwsza chałtura

      Jest rok 1961. Stoję za kulisami sceny i patrzę na widownię. Sala Domu Kultury wypełniona. Przyszli na koncert – jacyś młodzi z miasta mają grać „wielkiego” Szopena, jakiegoś tam Wieniawskiego i inne cuda. A mnie serce wali jak młotem – moja pierwsza chałtura, czyli występ publiczny za zapłatą! Jestem studentem pierwszego roku Wydziału Instrumentalnego Akademii Muzycznej i gram na skrzypcach. Nawet nieźle… Występowałem już wiele razy, ale nigdy mi nie płacono, najwyżej poczęstowano tym lub owym. A tu mi zapłacą, zupełnie przyzwoicie, na czysto około dwustu złotych (prawie połowa mojego stypendium). No i jak dobrze pójdzie, to może wpadnie więcej takich występów, bo dzisiaj to tylko kogoś zastępuję. Nasz zespół, z którym występuję, składa się z pięciu artystów. Wszyscy są studentami mojej uczelni, tylko z wyższych lat. O, właśnie Jurek (konferansjer) kończy opowiadać dowcip. Widocznie podobał się, bo słychać głośne oklaski i śmiechy. Musi być dobry. Nie bardzo zrozumiałem puentę tego dowcipu – ale widocznie jestem podenerwowany. Kładę skrzypce pod brodę i przejeżdżam palcami po strunach – w górę i w dół, bez smyczka, byle mieć „rozgrzane” palce. No, Jurek zapowiada teraz pierwszy numer, wariacje na temat neapolitańskiej piosenki na flet i fortepian. Będzie grał Kazek. On jest tylko o rok wyżej, ale jest dobry. Ćwiczy godzinami. Skąd wiem? Mieszkamy w tym samym akademiku. Właściwie, to w taki sposób dostałem tę chałturę bo inni słyszeli jak ja gram, no i przyszli do mnie. Oho, Kazek już gra. Po nim ja, a po mnie Danusia, śpiewaczka. Przy fortepianie akompaniuje i gra Marysia. Niezła pianistka i doskonała akompaniatorka – nigdy nie traci głowy i potrafi „złapać” solistę, nawet gdy ten przeskoczy parę linijek.

Kazek już kończy, muszę zebrać się do kupy. Mój profesor ze średniej szkoły muzycznej, wspaniały skrzypek z „rozwaloną psychiką” (pamiątka okupacji), opowiadał mi kiedyś o koncercie wielkiego polskiego skrzypka, Bronisława Hubermana, który występował w Berlinie na początku lat trzydziestych. Otóż, kiedy Huberman na tym występie grał koncert Beethovena (wykonywał go wiele razy z ogromnym powodzeniem), po pierwszych zagranych taktach nie mógł pójść dalej – po prostu zapomniał… Zwrócił się do dyrygenta, żeby orkiestra zagrała wstęp jeszcze raz (a wstęp orkiestralny do wejścia skrzypiec jest długi). I znowu to samo. Huberman poprosił wtedy o pulpit i zagrał z nut. A zagrał tak wspaniale, że publiczność nie chciała go puścić. Musiał bisować trzy razy, oczywiście już bez nut. Wiadomo więc, że trema nie oszczędza nawet najlepszych. Czemu ja się tak przejmuję? Przecież oni nie mają pojęcia o muzyce poważnej. No, ale przecież nie o to chodzi, muszę zagrać jak najlepiej potrafię. No więc, z werwą i polotem.

            Moja kolejka – wychodzę na scenę. Gram Obertasa Wieniawskiego, utwór nie za trudny, ale gdy zagrany w tempie – efektowny. Kłaniam się lekko, dostrajam skrzypce do fortepianu (formalność, bo były już przedtem nastrojone). Kiwam głową Marysi i rozpoczynam. Lecę jak burza, nic mnie już nie obchodzi, tylko te akordy, melodia, flażolety…Poszło… Nawet się nie obejrzałem jak dobiegłem do końca. Marysia ze mną – skończyliśmy zgodnie – teraz już można popatrzeć na publiczność, ukłonić się i uśmiechnąć. Nawet się podobało, widzę to po minach i słyszę oklaski. Udało się, jestem skrzypkiem, potrafiłem zachwycić ludzi choćby na chwilę… Reszta koncertu poszła już gładko. Byłem wystarczająco podekscytowany, ale też i opanowany. Zapłatę za ten koncert otrzymałem po trzech tygodniach – bardzo się przydała. Najważniejsze dla mnie było jednak to olśnienie, że granie muzyki dla innych może sprawiać prawdziwą przyjemność. 

 

Joseph Hart