Ryszard Romaniuk – Published 02/17

Safari w Indiach
Agata mnie męczy. Agata, znaczy się nasz Editor in Chief. Mówi, że jak pojechałem na wakacje do Indii, to mam o czym pisać. Niby skąd ta pewność? Każdego dnia inne przeżycie, czasami nawet walka o przeżycie, a to w samochodzie, który jedzie pod prąd, a to na wielbłądzie, który klęka, a ja spadam z wysokości pierwszego piętra, a to po obiedzie, po którym wszyscy biegną do łazienki. I o czym mam pisać?! O pięknie i o tym, co dech zapiera? O milionach ludzi i o tym, co za sobą zostawiają? Poprzez wieki i po dniu wczorajszym? O krowach, świniach, psach i małpach? O tym, że bałem się, że małpa mi okulary ukradnie? O ludziach, którzy chcieli mieć zdjęcie ze mną? Jak ja z tą małpą? O świątyniach, na boso, po marmurze i po błocie, o Krisznie i o Gandhim?

Napiszę o safari. Bo to było zupełnie bez sensu. No więc jestem drugi dzień w Indiach. Przewodnik i kierowca, który po angielsku tylko się uśmiecha, wiezie mnie na północ, w dzicz i przyrodę. Przyjechaliśmy w nocy, prądu nie było, jakoś zasnąłem. Rano, po śniadaniu, każą się wspinać na jakieś schodki, jakiś chybotliwy balkonik, okazuje się, że wsiadam na słonia. Razem ze mną mój kierowca i kucharz. Jedziemy na safari. Słoniowy woźnica kieruje wbijając stopy w głowę słonia i pokrzykuje od czasu do czasu. Pokrzykuje też do mnie, że na lewo jakaś sarna, a na prawo małpa albo jakiś inny ptaszek. Wszystko to ukryte pod zielonym dachem splecionym z gałęzi krzewów. A nasz balkonik płynie ponad ten zielony „przestwór oceanu”, patrzę daleko na góry i wiem, że zaraz za nimi to już Himalaje. I jakoś mi lepiej. Nawet nie wiem dlaczego.

Następnego dnia wsadzili mnie do jeepa. I znowu w krzaki, potem drzewa, czyli dżungla. Bardzo miły przewodnik mówi mi, że wszyscy tu przyjeżdżają, żeby zobaczyć tygrysa. On spotyka tygrysa całkiem często, ale z dala od turystów. A my jesteśmy właśnie tam, gdzie go nie ma. I tu spojrzał się na mnie z mieszaniną poczucia winy i wyższości. I co mu miałem powiedzieć? Że opłaciłem cały dzień za safari z nim? Całe szczęście, że z tego poczucia winy był bardzo uprzejmy. Jesteśmy przyjaciółmi do dzisiaj. Niestety, jak większość osób zamieszkałych blisko Nepalu, jest muzułmaninem i nie będę mógł zaprosić go na rewizytę. Mógłby na przykład wyjąć tygrysa z kieszeni i dopiero byłby problem!

Po skończonym safari wszyscy odetchnęli, bo samochodem przestało rzucać i nie trzeba się było wygapiać, czy coś tam żyjącego się rusza. Następnego dnia mieliśmy z samego rana wyjechać do Delhi. I wtedy wpadł mi do głowy pomysł! Czy ja mogę zobaczyć Himalaje? Po dłuższej naradzie okazało się, że tu obok jest góra, na którą można wjechać i stamtąd zobaczyć Himalaje. Tylko kucharz wiedział jak tam pojechać, pojechaliśmy więc wszyscy razem. Powinienem wspomnieć, że kucharz był we mnie całkowicie zakochany, bo po całych dniach włóczenia się słoniami i samochodami żarłem z ogromnym apetytem, co mu się szalenie podobało. Zawsze stał przy mnie, gdy jadłem, i patrzył się we mnie jak w Boga. Nie bardzo więc byłem przekonany, czy jedziemy razem ze względu na Himalaje, czy dlatego, że pojawiła się kolejna możliwość nakarmienia mnie. Kierowca i kucharz dyskutowali przez całą drogę, jak tam dojechać, w końcu wysadzili mnie i zobaczyłem białe pasmo na horyzoncie, od końca do końca, od wschodu do zachodu. I to nie były chmury. To były Himalaje!