Stanisław Kwiatkowski – Published 01/20

Stanisław Kwiatkowski

STARSI PANOWIE Z BASENU

 

Ze starszym panem, znajomym z basenu, spotykałem się niezbyt często. Polubiłem te

nasze rozmowy, które dla mnie, a podejrzewam, że i dla niego, były jedną z nielicznych okazji w naszej rzeczywistości do rozmów na tematy ważne, istotne dla czasów, w których przyszło nam spędzać jesień życia. Obydwaj zdawaliśmy sobie sprawę, że są to czasy przełomowe dla istnienia człowieka. Co potem, nie wiedzieliśmy, ale nie byliśmy nastrojeni zbyt optymistycznie. Ludzkość w swojej masie nie mogła, albo nie chciała zrozumieć bardzo szybko zachodzących zmian cywilizacyjnych i niebezpieczeństw, które to niesie, a rozumiejąca mniejszość zbyt często jest bezsilna.

Tym razem, wychodząc z szatni basenu byłem mile zaskoczony widokiem starszego pana, siedzącego przy stoliku z kubkiem kawy w ręce. Przywitał mnie uśmiechem i gestem dłoni zaprosił do zajęcia miejsca.

–     Cóż, przyszła mi ochota na ponaprawianie świata, chociaż na moczenie się w wodzie nie mam już zbytnio siły.

–   Widzę, że jest pan optymistą i wierzy, że nasze rozmowy mają jakiekolwiek znaczenie – odpowiedziałem.

–   Nie, aż tak bardzo, to w to nie wierzę, ale już sam fakt, że można z kimś o takich sprawach porozmawiać, jest dla mnie pocieszający.

–    Przepraszam, ale niech pan zaczeka chwilkę. Przyniosę sobie kawy. A może i panu przynieść świeżej? – spytałem.

–  Nie, dziękuję.

Po chwili wróciłem do stolika, po drodze zastanawiając się nad tematem naszej dzisiejszej rozmowy. Niepotrzebnie, bo gdy tylko usiadłem starszy pan już czekał, żeby upuścić trochę ciśnienia ze swojego zbiornika tematów, które się w nim kłębiły.

–    Wie pan – zaczął zanim usiadłem – ostatnio wkurzała mnie sprawa z zachorowaniami na odrę. Tysiące dzieci i ileś tam przypadków śmierci. Wszystko dlatego, że ktoś napieprzył głupot, że szczepienia są szkodliwe. Pewnie, że zdarzają się przypadki, że dziecko nie powinno być szczepione, ale o tym niech decyduje lekarz, a nie ignoranccy rodzice; oczywiście, że zdarzają się powikłania po szczepieniu, ale to jednostkowe przypadki na miliony i nie można tego porównywać z tysiącami zachorowań i zgonami wielu dzieci.

Pamiętam moich sąsiadów, jeszcze w Polsce. Mieli dwoje dzieci – chłopca i dziewczynkę. W wieku sześciu lat chłopiec zachorował. Nie wiem dokładnie na co, ale potrzebna była transfuzja krwi. Rodzice nie chcieli się zgodzić na ten zabieg z powodów religijnych. Należeli do jakiejś sekty religijnej, która zabraniała transfuzji krwi. Dziecko umarło. Rozpaczali straszliwie, ale gdy ktoś spytał, dlaczego tak postąpili, odpowiadali, że to wola boża. Nie chcieli, czy też nie mogli zrozumieć, że święte księgi, na które się powoływali, pisane były tysiące lat temu, a piszący je jeszcze nic nie wiedzieli o tym, że transfuzja krwi może uratować życie.

Starszy pan przerwał na chwilę. Na jego twarzy można było odczytać, jak bardzo jest sfrustrowany, a gniew aż wykrzywił jego rysy twarzy. Chwycił kubek z kawą i popijał małymi łyczkami. Twarz mu się trochę rozpogodziła.

–      Przepraszam pana, ale nie mogę się opanować na wspomnienie takiej głupoty, bo to jest głupota, nic innego – powiedział między łykami kawy. – Pewnie, że można to nazwać delikatniej, zgodnie z polityczną poprawnością, ale dla mnie nie ma wytłumaczenia na narażanie swoich i cudzych dzieci na te niebezpieczne choroby, które powinny zniknąć na zawsze. A już szczytem głupoty jest opowiadanie o jakichś spiskach związanych ze szczepieniami.

–             Rozumiem pana – wtrąciłem. – Pamiętam przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych, chociaż w tym czasie zaczynałem dopiero naukę w szkole podstawowej. Panowała wówczas epidemia, bo można to chyba tak nazwać, choroby Heinego– Medina, czyli paraliżu dziecięcego, a tutaj nazywają to polio. Chyba wszyscy widzieli zdjęcia prezydenta Roosevelta na kulach, z metalowymi wspornikami, podtrzymującymi nogi. To właśnie były skutki polio. W latach, o których wspominam, nie było ratunku na tę chorobę. Najczęstszym jej skutkiem było ciężkie kalectwo. Nieuleczalne, do końca życia. W społeczeństwie zapanowała panika. Nie bardzo było wiadomo, jak uniknąć zakażenia, bo choroba powodowana była przez wirusy. Pamiętam ten moment, jakoś tak na początku lat pięćdziesiątych, miałem wtedy 12, może 13 lat, kiedy z szybkością błyskawicy rozniosła się wiadomość, powtarzana w radio, gazetach i przez nasze matki, stojące w kolejkach po wszystko od czwartej, czy piątej nad ranem: jest już szczepionka na chorobę Heinego–Medina i niedługo zaczną się szczepienia wszystkich dzieci.

–    Choroba znikła, przestała być przekleństwem dzieci i rodziców, z którym trzeba było żyć. Stała się przedmiotem rozmów o przeszłości. Chociaż niezupełnie, bo gdzieś czytałem, że pojawia się znowu.

–     A wspomnieliśmy tu tylko – przerwał mi starszy pan – o dwóch chorobach, a przecież jest tego świństwa do licha i trochę. Jeszcze niedawno pochłaniały miliony ofiar i co?… Czyżby nie przemawiało to do wyobraźni tych ludzi, sprzeciwiających się szczepieniom?…

Mój rozmówca przerwał na chwilę i zaczerpnął powoli powietrza, wciągając je bardzo głęboko. – Muszę się trochę uspokoić. Rozmowy z panem są bardzo denerwujące, ale lubię takie pogawędki o czymś, co jest ważne. A pan ma wielką zaletę – rozumie pan, o czym ja mówię. Do następnego razu.

Do widzenia – odpowiedziałem i popatrzyłem na tego starca z podziwem i szacunkiem.