Stanisław Kwiatkowski – Published 09/19

Grzebiąc przypadkowo w starych rupieciach natrafiłem na to opowiadanie.  Wymowa tego tekstu stała się znowu aktualna, pozwalam więc sobie na zaproponowanie Państwu tej lekturki.
 
          Michał
            Opowiadanie

 

W czasie jednego z moich dość częstych pobytów w Polsce pojechaliśmy z wizytą do kuzynki na Jelonki, jednej z dzielnic Warszawy. Wiedziałem, że ta część miasta, to teraz duże blokowiska zabudowane późno-socjalistycznymi wieżowcami. Tam, gdzie kiedyś rozciągały się pola kapusty i innych warzyw, stały teraz bloki połączone krętymi uliczkami, w których plątaninie nawet mieszkańcy nie bardzo mogą się rozeznać. Nigdy nie przypuszczałem, że zastanę tam jeszcze stare baraki dawnego osiedla studenckiego. Stały… Zatrzymałem samochód i spytałem żonę: – pamiętasz? Popatrzyła na mnie i skinęła głową: – pamiętam.

Tutaj się poznaliśmy. Gdy moja kolejna narzeczona z jakiś tam powodów nie mogła przyjść na Sylwestra, Henio, mój przyjaciel, pocieszył mnie, że koleżanka jego dziewczyny też nie ma z kim iść i prawdopodobnie przyszłaby z nami. Była to ta sama dziewczyna, która teraz siedziała obok mnie, i z którą spędziłem już ponad czterdzieści lat mojego życia.

Osiedle studenckie na Jelonkach składało się z kilkudziesięciu baraków pobudowanych około roku pięćdziesiątego dla budowniczych Pałacu Kultury i Nauki. Po wyjeździe sowieckich budowniczych osiedle to przeznaczono dla studentów i tak już pozostało. Oprócz baraków mieszkalnych była tam również przychodnia lekarska, budynek łaźni, klubu studenckiego „Karuzela” i stołówki. Wszystko drewniane, pobudowane w stylu barakowym Rosji środkowej. Warunki życia w barakach nie były luksusowe. Urządzenia sanitarne, to pomieszczenie z kilkoma ubikacjami i metalową rynną z zimną wodą. Golenie się i mycie zimą nie należało do przyjemności – woda płynąca z kranów była dokładnie lodowato zimna.

Same baraki też nie były szczytem osiągnięć inżynierii budowlanej. Przez szpary między oknem i ramą wpadał często śnieg niesiony wiatrem złośliwie wiejącym z niewłaściwej strony. Plany baraków były dość proste: przez całą długość budynku ciągnął się korytarz z drzwiami do pokoi po obydwu stronach. Pokoje były czteroosobowe. Tylko pomieszczenia przy wejściu do budynku były dwuosobowe, ale te przyznawano wyłącznie uprzywilejowanym działaczom studenckim.

            Dla niektórych studentów mieszkanie na Jelonkach było degradacją, albo karą i na wszelkie sposoby próbowali załatwić sobie przeniesienie do “normalnych” akademików porozrzucanych po całej Warszawie. Ja uważałem wówczas, a i teraz, po tylu latach też tak myślę, że mieszkanie na Jelonkach miało swój niepowtarzalny urok, dawało posmak życia studenckiego, którego żadne inne miejsce nie mogło dać. Wydaje mi się, że kluczem do tego była swoboda. Wielu moich kolegów i znajomych przepłaciło nieumiejętność korzystania z tej swobody skróconymi studiami i powrotem do domu, ale byli to z reguły ci, którzy jeszcze nie dojrzeli do dorosłości. W innych akademikach ciecie i cieciowe sprawdzali dokumenty, pilnując skrupulatnie wyznaczonych godzin odwiedzin, dbając z wielką troską o cnoty studentów. Byliśmy przekonani, że wszyscy oni współpracowali z bezpieką i oprócz pilnowania budynków i studentów należało do nich również składanie właściwych raportów.

            Na Jelonkach tego nie było. Zatrudnienie armii cieciów do pilnowania kilkudziesięciu baraków byłoby zbyt wielkim obciążeniem nawet dla tamtego systemu. Wprawdzie kierownictwo osiedla organizowało “naloty” o rożnych porach dnia i nocy, ale jakimś dziwnym trafem najczęściej byliśmy o tym uprzedzani. Zdarzało się jednak, że wpół ubrane dziewczyny wyskakiwały przez okna po niespodziewanym pukaniu do drzwi i głośnym obwieszczeniu, że jest to oficjalna kontrola kierownictwa. Zwykle jednak już wcześniej słyszeliśmy pukanie do innych pokoi i gorączkowo sprzątaliśmy butelki i karty ze stołów. Bywało i tak, że ktoś wpadał do budynku i głośnym krzykiem oznajmiał, iż w sąsiednim baraku jest obława. Były również fałszywe alarmy. Zawiedziony zazdrośnik, albo nieudolny złośliwiec krzyczał na korytarzu, żeby wypłoszyć dziewczyny z jakiegoś pokoju.

            Przez kilka lat mieszkaliśmy w rożnych barakach w tym samym, czteroosobowym składzie. Już na przedostatnim roku studiów Zdzisiek oświadczył jednak, że jego cel został osiągnięty – zaliczył wojsko i został przeniesiony do rezerwy. Powiedział, że  jedynym celem jego studiów było unikniecie wojska. Był to szok nawet dla nas, przyzwyczajonych do rożnego rodzaju dziwactw. Jednak Zdzisiek nie pojawił się po wakacjach i zniknął z naszego życia. Mieliśmy nadzieje, że umknie to uwadze kierownika osiedla i na ostatnim roku pomieszkamy sobie trochę bardziej luksusowo, bo tylko w trzech.

            Michał pojawił się w naszym pokoju po tygodniu od rozpoczęcia zajęć na uczelni. Swoje spóźnienie tłumaczył pobytem za granicą. Był to wysoki chłopak, lekko przygarbiony z głową pokrytą szopa kręconych włosów i odchyloną do tyłu. Nadawało mu to wygląd powagi i dostojeństwa. Michał okazał się zupełnie znośnym facetem i szybko wybaczyliśmy mu przekreślenie naszych nadziei na trochę wygodniejsze życie w mniej zatłoczonym pomieszczeniu. Nie mogliśmy obarczać go winą za to, że został przydzielony do naszego pokoju i nie miał wielkiego wyboru.

            Michał nie wyróżniał się z naszej paczki – wkuwał do kolokwiów i egzaminów tak samo, pił umiarkowanie, jak my; interesował się dziewczynami tak samo; grywał w pokera i brydża na przyzwoitym poziomie i był przy tym sympatyczny i koleżeński. Dostosował się do zwyczajów naszej grupki bardzo szybko i stał się cząstką naszego, znowu czteroosobowego pokoju. Wyróżniał się tylko jednym – nie chciał mówić o swojej rodzinie. Wiedzieliśmy tylko, ze ojciec i starsza siostra są za granicą. Wszystkie pytania na temat rodziny zbywał półsłówkami, albo zmieniał temat rozmowy. Nie byliśmy natarczywi i gdy tylko zorientowaliśmy się, że Michał nie chce na ten temat mówić, przestaliśmy go wypytywać.

            Był to jeden z tych dni, kiedy studia zamieniają się w ciężką harówkę. Byliśmy w okresie zdawania jakichś kolokwiów, czy egzaminów i leżeliśmy na łóżkach naprawdę zmęczeni. Za wcześnie było jeszcze na spanie, a na robienie czegokolwiek nikt nie miał ochoty. Ktoś, nie pamiętam już kto, zaczął opowiadać kawały i bardzo szybko przeszliśmy na opowiadanie dowcipów żydowskich – tych śmiesznych i tych idiotycznych – o Salcie, o Mośku, o rabinie… Zarykiwaliśmy się przy tym ze śmiechu, bardziej żeby odreagować stresy i zmęczenie, niż humoru zawartego w tych opowieściach. Tylko Michał nie reagował na nasze kawały. Leżał w milczeniu skulony i odwrócony plecami do nas. Nie zwracaliśmy na to uwagi myśląc, że jest po prostu zmęczony. W pewnym momencie, właśnie wtedy, gdy opowiadałem o toreadorze i Izydorze wchodzących na korridę, Michał zerwał się z łóżka i krzyknął głośno, głosem wydobywającym się ze ściśniętego gardła: – Przestańcie do cholery! Ja jestem Żydem!

            Urwałem w pół słowa, a Michał położył się z powrotem na łóżku i odwrócił do ściany. W pokoju zapanowała kompletna cisza i tylko z sąsiednich pomieszczeń dochodziły jakieś odgłosy. Leżeliśmy w milczeniu i każdy z nas myślał prawdopodobnie to samo – było nam głupio; byliśmy wściekli na siebie, że wyrządziliśmy Michałowi przykrość i byliśmy źli na Michała, iż nie powiedział nam, że jest Żydem. Dlaczego ukrywał swoje żydostwo?… Dlaczego nie miał do nas zaufania?…

            Nigdy nie wspomnieliśmy ani słowem tamtego wieczoru. Michał był dalej częścią naszej czwórki. Dalej wkuwaliśmy razem do egzaminów, dalej podrywaliśmy razem dziewczyny, piliśmy składkową wódkę, a po ostatnich egzaminach nasze drogi rozeszły się.

            Po latach, będąc już w Stanach, spotkałem ludzi, którzy nie przyznawali się do swojego pochodzenia polskiego. Nie rozumiałem tego. Gdy poznałem angielski na tyle, żeby rozumieć “polskie dowcipy”, zacząłem również rozumieć i tamte sprawy.

            Michał, przepraszam Cię, my naprawdę nie chcieliśmy Cię zranić.

 

Stanisław Kwiatkowski

 Lipiec 2003