Stanisław Kwiatkowski – Published 11/20

Stanisław Kwiatkowski

R o c z n i c a

 

Siedzieliśmy przy stole w naszym Centrum Kultury, czekając na skrócenie kolejki do odebrania posiłku i urozmaicając sobie czas luźną rozmową na jakieś tam tematy. Ni z tego, ni z owego przypomniało mi się, że nadchodzi 50. rocznica naszego ślubu, a ja dalej nie wiem, co z tym fantem zrobić. Powiedziałem o tym przyjacielowi, siedzącemu obok, dodając, że chciałbym coś nieszablonowego, bo oczywiście, że będzie jakiś obiad rodzinny, kwiaty, ale co jeszcze… Przecież to całe 50 lat i rocznica musi wyglądać jakoś wyjątkowo.

Przyjaciel popatrzył na mnie i bez większego zastanowienia powiedział: – Słuchaj, ty przecież piszesz i to zupełnie nieźle. Napisz coś o waszym małżeństwie. Henia (moja żona) na pewno będzie bardzo zadowolona, a ty będziesz miał to, co chcesz, czyli uczczenie waszej rocznicy w sposób nietuzinkowy.

Popukałem się w głowę. No tak, znakomity pomysł. Historia naszego małżeństwa jest niecodzienna, wyjątkowa, niespotykana i zwariowana.

A było to tak:

Byłem już wówczas dojrzałym studentem, posiadającym całą wiedzę do tego, żeby studia skończyć na czas i bez większego przemęczania się. Zbliżał się sylwester. Miałem wykupione bilety na bal sylwestrowy w naszym klubie studenckim na Jelonkach w Warszawie, na który miałem iść ze swoją kolejną narzeczoną. Zadzwoniłem do niej kilka dni wcześniej, żeby się umówić, a ona oświadczyła mi zdecydowanie, że nie pójdzie na sylwestra. Nie chciała przy tym nawet powiedzieć dlaczego. Wściekły pojechałem do niej do domu, żeby odebrać bilety.

 

Po powrocie do akademika waliłem pięściami w ściany, wkurzony cholernie, bo to i nie miałem z kim iść na sylwestra, i zmarnowane pieniądze na bilety. Spora suma, jak na kieszeń studencką. Wreszcie Heniu, nasz stały od kilku lat walet (student mieszkający nielegalnie w akademiku) popatrzył na mnie, pokiwał litościwie głową i powiedział: – Słuchaj ofiaro licznych i wielkich miłości. Jak zapewne wiesz, znam cię bardzo dobrze i dlatego szkoda mi oddawać w twoje brudne łapy fajnej dziewczyny, ale pomimo to jeszcze raz ulituję się nad Tobą. Lucyna (dziewczyna Heńka) ma w pracy koleżankę. Niebrzydka i tym razem też nie ma z kim iść na sylwestra. Porozmawiam z nią. Najgorsze jest to, że muszę odmalować cię w jakimś, w miarę pozytywnym świetle, a jak wiesz, brzydzę się kłamstwem. Mam nadzieję, że Niebiosa mi to wybaczą.

– Mówisz, że niezła – spytałem.

– Dla cieeebie? – Heniu zaakcentował słowo „ciebie”. – Ty nawet nie jesteś warty stanąć przy niej, nie mówiąc o pójściu na sylwestra.

– Heniu, stawiam ci wódkę, jeśli misję swoją zakończysz sukcesem.

– O! Teraz mówisz, jak kolega. Widać, że jeszcze krztyna przyzwoitości pozostała w tobie.

Za dwa dni Heniek oświadczył, że wykonał powierzoną mu misję i będę miał towarzyszkę na sylwestra.

W sylwestra pojawili się w naszym pokoju w troje – Lucyna, Henia i Heniek, który z szatańskim uśmiechem przedstawił mnie nowej znajomej.  Dyskretnie owionąłem ją wzrokiem – nogi zgrabne, filigranowa, kształtna  figurka jak u lalki, twarz ładna i wionęło z niej jakimś ciepłem, delikatnością.

Szczegóły z balu sylwestrowego zatarły się w mojej pamięci. Jak przez mgłę pamiętam tylko, że przy stole znałem wszystkich już od kilku lat i tak naprawdę, to mogliśmy już tylko docinać sobie i kpić jeden z drugiego, ale nikt nie miał o to pretensji i tylko od czasu do czasu nasz stół wybuchał salwami śmiechu. Pamiętam złośliwego Genia, który żył tym, żeby zrobić mi jakiś kawał. Robił to po mistrzowsku. Byłem od niego kilka lat starszy i z tej racji znosiłem to, jak dobroduszny wujek; Janka, który miał niezwykły talent i pamięć do opowiadania kawałów, a przy tym niesamowicie zdolny i lekceważący wszystkich i wszystko, również studia. No i oczywiście Heniek ze swoim poczuciem humoru, który potrafił rozśmieszyć każdego. A ja?… Ja tej nocy byłem zajęty swoją partnerką. Rozmawiało nam się dobrze, tańczyło jeszcze lepiej i tak do rana.

Kiedy już wychodziliśmy z klubu, powiedziałem niewinnie: – Może pójdziesz do naszego pokoju i prześpisz się trochę?

Popatrzyła na mnie i odpowiedziała tym samym tonem: – O nie. Dziękuję bardzo. Siostra mieszka niedaleko na Woli. Prześpię się u niej.

Zapewne byłem rozczarowany, nie pamiętam.

Mieszkała wówczas w Grójcu, niedaleko Warszawy, ale na tyle daleko, że uznałem podtrzymywanie tej znajomości za niezbyt celowe. A może ona nie chciała się ze mną umówić? To też ulotniło się z mojej pamięci.

Grójec to polskie zagłębie jabłek. Wysyłają je stamtąd na całą Europę i pewnie jeszcze dalej. W połowie maja jest tam corocznie uroczyście obchodzone Święto Kwitnącej Jabłoni. W tym czasie Heniek już nie mieszkał z nami. Tego dnia wpadł do mnie od progu wołając, że mu się nudzi, a w Grójcu jest święto i chętnie by tam pojechał.

– Henia tam mieszka. Pamiętasz ją? – spytał raczej retorycznie i dodał. – Wiem, gdzie mieszka.

Zastanowiłem się. Miałem jeszcze jakieś egzaminy do zdania, ale doszedłem do wniosku, że odpoczynek też mi się należy.  Mój motor stał przed naszym barakiem. Około 40 kilometrów, to niewielka podróż.

– Jedziemy – powiedziałem.

W Grójcu znaleźliśmy szpital. Za żelazną, zamkniętą bramą przy furtce stała drewniana budka z cieciem w środku, który zobaczywszy nas otworzył okienko.

– Panowie do kogo? Teraz nie ma wizyt.

– Do pani Heni. Jest tu pielęgniarką i mieszka w hotelu dla pielęgniarek. O, w tamtym budynku – mówiąc to Heniek wskazał na stary budynek z odpadającym tynkiem i łuszczącą się farbą na drzwiach i oknach.

– Niech panowie zaczekają – cieć zamknął okienko i gdzieś zadzwonił. Po kilku minutach wychylił się z okna: –To w tamtym budynku, co pan powiedział, na poddaszu.

Po chwili, wspinając się po skrzypiących schodach, znaleźliśmy się na poddaszu.

– Wydaje mi się, że to tu – Heniek wskazał na jedne z dwojga drzwi do pomieszczeń wydzielonych ze strychu.

Zapukaliśmy. W otwartych drzwiach pojawiła się Henia, z jakimiś ciuszkami w ręku. Odsunęła się, żeby nas przepuścić.  – Słuchajcie – powiedziała od razu, zanim zdążyliśmy otworzyć usta. – Siostra zadzwoniła, że jej dziecko jest chore. Muszę tam jechać – powiedziała, trzymając drzwi otwarte, wyraźnie dając nam do zrozumienia, że musimy się wynosić.

Zaskoczony zaniemówiłem i zaczerwieniłem się z wściekłości i ze wstydu z powodu takiego potraktowania. Rozglądając się po pokoju odniosłem wrażenie, że cała ta scenka została przygotowana po telefonie ciecia w bramie, zapowiadającego nasze przyjście. Coś tam burknąłem i wyszliśmy. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po festiwalowym Grójcu i wróciliśmy do Warszawy.

A później?… Później, po kilku tygodniach rozwaliłem się na motorze. Miesiące w szpitalu, a potem od października, w gipsie do pasa kontynuowałem studia. Wprawdzie był to już ostatni rok i nie mieliśmy zbyt wiele zajęć na uczelni, ale dla mnie znaczyło to codzienne chodzenie na kulach kilkaset metrów do autobusu, jazda w autobusie ponad pół godziny, a nie zawsze studenci, niby elita społeczeństwa, ustępowali mi miejsca. Wyglądał buc jeden z drugim przez okno, udając, że mnie nie widzą. A poza tym, to chodzenie do stołówki też ze 300, może 400 metrów, kilka razy dziennie. Najgorzej było iść po śniegu, kiedy cienkie kule obciążone ciałem zapadały się i każdy krok, to wyciąganie kul ze śniegu i przenoszenie dalej. Udało mi się jednak zaliczyć wszystkie przedmioty i zdać egzaminy. Wzruszam się zawsze na wspomnienie swoich kolegów z pokoju w akademiku, którzy, mimo swoich zajęć pomagali mi, jak mogli.

Dwudziestego maja, prawie dokładnie w rocznicę wypadku na motorze, zdjęto mi gips. Jeszcze dobrze nie nauczyłem się chodzić, kiedy pojechałem na egzamin do Łódzkiej Szkoły Filmowej. Zdałem i zostałem przyjęty. Zapewne cuda się czasami zdarzają.

Pozostałem w Warszawie. Musiałem jeszcze kończyć pisanie pracy magisterskiej, a utrzymywałem się z odszkodowania, jakie dostałem za wypadek, który spowodował jakiś obcokrajowiec. Gdzieś na początku września pojawili się w akademiku Genek i Janek. Któregoś dnia wpadł do nas z wizytą Heniek. Postanowiliśmy iść gdzieś na kawę. Heniu zaproponował kawiarnię na Woli, niedaleko Domu Towarowego. Kiedy już rozsiedliliśmy się wygodnie, Heniek wypalił ni z tego, ni z owego: – Stasiu drogi, pamiętasz Henię?

– Oczywiście, że pamiętam.

– Ona teraz pracuje w szpitalu na Płockiej, tu niedaleko i mieszka trochę dalej, u swojej siostry, która ma telefon. Zadzwonię do niej. Może jest w domu i przyjdzie.

Genek i Janek, którzy pamiętali Henię z sylwestra, niemal entuzjastycznie poparli tę propozycję. Ja zgodziłem się chyba niezbyt chętnie, bo pamiętałem, jak nas prawie wyrzuciła za drzwi.

Henryk wrócił po chwili i oznajmił, że rozmawiał z Henią i że zaraz tu przyjdzie.

Ta chwila trwała pewnie ponad pół godziny. Henia pojawiła się w wejściu zgrabniutka, ładniutka i ubrana w ciuszki, które podkreślały jej urodę. Ktoś, chyba znowu Heniek zaproponował, żebyśmy zmienili lokal. – Może pojedziemy do Stolicy, tam sprzedają alkohole i można coś zjeść.

Zgodziliśmy się wszyscy. Był to znany lokal, skąd radio transmitowało słynne Podwieczorki przy Mikrofonie. Siedzieliśmy tam do wieczora, co chwilę wybuchając śmiechu, który zwracał uwagę całej sali. Było już chyba po 9-tej, kiedy w chwili ciszy popatrzyłem uważnie na Henię. Ona trochę zdziwiona popatrzyła na mnie.

Nie wiem, skąd się to raptem wzięło, to była chwila, moment, może bardziej instynkt niż cokolwiek innego: – Wyjdziesz za mnie? – spytałem bardzo poważnie, zmienionym głosem, który wydobywał się ze skurczonego gardła.

Patrzyła na mnie uważnie przez dłuższą chwilę. Przy stole zapanowała absolutna cisza.

– Wyjdę – odpowiedziała jednym słowem.

Wstałem, pocałowałem ją w rękę i poprosiłem, żeby czekali tu na mnie i że wrócę, najszybciej, jak tylko będę mógł. Wyskoczyłem z kawiarni i biegałem po Placu Powstańców, jak oszalały, szukając taksówki. Wreszcie jakąś dopadłem.

 – Wie pan, gdzie jest jakaś kwiaciarnia otwarta o tej porze?

– Tak. Na Dworcu Centralnym jest otwarta całą noc.

– Jedziemy!

Kupiłem bukiet czerwonych róż przepłacając horrendalnie, ale to się nie liczyło i wróciłem do kawiarni. Ukląkłem przed Henią, wręczyłem jej bukiet, ucałowałem w rękę i powiedziałem chrapliwym szeptem, bo normalny głos nie mógł się wydobyć z mojej krtani: – Mam nadzieję, że powiedziałaś to poważnie.

– A ty? – spytała cicho.

– Ja tak.

– Ja też tak.

Henryk popatrzył na nas z niedowierzaniem, ale niewiele się zastanawiając niemal wyskoczył z siedzenia, zaczął machać ręką na kelnera i krzyknął: – Panie starszy, butelka Sowietskoje Szampanskoje. Po wypiciu toastu rzucił z rozmachem kieliszkiem o podłogą. – To na szczęście – wykrzyknął.

Z Henią spotkałem się chyba następnego dnia, nie pamiętam dokładnie. Usiedliśmy w kawiarni i zanim kelnerka przyszła spytała: – Czy ty poważnie o tym myślisz? Ja nie mam pieniędzy, ty zapewne też nie. Ślub i jakieś tam wesele, nawet najtańsze, też kosztuje. Ja nawet nie mam na byle jaką sukienkę ślubną. Z czego będziemy żyli? Przecież ja nie mogę wiecznie mieszkać u siostry. Co z mieszkaniem?

– Masz książeczkę PKO?

– Nie. Nie mam. Po co? I tak nie mam pieniędzy.

– Dowód osobisty masz przy sobie?

– Mam. Ale po co ci mój dowód?

– Niespodzianka. Chodź, idziemy na pocztę.

– Po co ty mnie ciągniesz na pocztę? Telegram chcesz wysłać?

– Bądź cierpliwa. Zobaczysz.

Na poczcie powiedziałem pani w okienku: – Ta pani – wskazałem głową na Henię – chce sobie zaoszczędzić na willę z samochodem. Przyrzekła mi, że będzie odkładać z każdej pensji i potrzebuje książeczkę oszczędnościową.

Henia szturchnęła mnie łokciem: – Nie wygłupiaj się.

Urzędniczka w okienku niemal wybuchła śmiechem i pod nosem powiedziała bardziej do siebie niż do nas: – chyba na namiot i hulajnogę.

– Nie czytała pani zapewne Marksa, Engelsa i Lenina. A przemówień towarzysza Gomułki też pani nie słucha? – powiedziałem poważnym i mentorskim głosem.

– Ale przecież ja nic nie powiedziałam – zaokrąglone oczy wskazywały na to, że się trochę wystraszyła.

– Staszek, przestań się wygłupiać i powiedz o co ci chodzi – Henia zwróciła mi uwagę stanowczym głosem i zwróciła się do urzędniczki w okienku: – Niech się pani nie przejmuje. To są tylko takie jego wygłupy.

– Masz rację kochanie, a panią przepraszam – mówiąc to wyciągnąłem z kieszeni swoją książeczkę oszczędnościową.

– Oto moja książeczka. Niech pani łaskawie przeleje z niej dwadzieścia tysięcy na nową książeczkę tej pani.

Urzędniczka spoważniała: – Czy jest pan pewny tego?

– Ależ, proszę pani, ta pani jest warta wszystkie skarby świata, a nie tylko te parę marnych złotych.

– No, jeśli tak pan mówi, to zabieram się do roboty. Boże, żeby mój stary był taki – westchnęła jeszcze.

– Wie pani, nie każdy może być milionerem w tym kraju. Ale tak serio, to jeszcze raz panią przepraszam i dziękuję za pomoc.

Rzeczywiście, jak na tamte czasy, to suma, którą przekazałem Heni była dość spora – mniej więcej sześć do ośmiu przeciętnych zarobków miesięcznych.

Po wyjściu z poczty spytałem: – Wystarczy?

Nic nie odpowiedziała, tyko pocałowała mnie w policzek, a oczy się jej zaszkliły. Powiedziałem jej też, że wszystko spada na jej głowę. Ja za dziewięć dni wyjeżdżam do Łodzi. Będę przyjeżdżał tak często, jak tylko będę mógł. Przecież to niedaleko, tylko około dwóch godzin pociągiem.

Po wielu latach małżeństwa żona spytała mnie, czy się nie bałem, dając prawie nieznajomej dziewczynie tyle pieniędzy.

– Wiesz, że nigdy o tym tak nie pomyślałem. Widocznie od pierwszej chwili wzbudzałaś we mnie takie zaufanie. To było instynktowne, podświadome, niekontrolowane. Ale jak teraz o tym myślę, to sądzę, że gdybym trafił na oszustkę, to i tak niewiele by mnie to kosztowało w stosunku do problemów, jakie bym miał, żeniąc się z jakąś nieodpowiedzialną oszustką. W tym szaleństwie mogłaby być metoda. Mógłbym uniknąć większego nieszczęścia niż strata tych pieniędzy.

A w ogóle, to Henia studiowała wówczas na dziennych studiach w Szkole Nauczycieli Pielęgniarstwa, a ja w Łodzi. Pieniędzy wystarczyło nam na bardzo skromne życie prawie do końca moich studiów, a potem nie mieliśmy co jeść. Sprzedaliśmy nasze obrączki ślubne, a po kilku tygodniach dostałem pierwsze wynagrodzenie za pracę w Zespołach Filmowych.

A potem, to już było tylko lepiej, a każdemu, kto się pyta, ile czasu znaliśmy się przed ślubem odpowiadaliśmy ze śmiechem: – Więcej, niż ponad półtora roku. Przecież to prawda i nikt nie musi wiedzieć, że w ciągu tych trochę ponad półtora roku tak naprawdę, to widzieliśmy się tylko dwa razy. A potem?… Potem pięćdziesiąt lat, które minęły straszliwie szybko, jak we śnie, jak chwila…

 

                                                    

Mojej żonie z podziękowaniem za wspólne 50 lat, które wytrzymała ze mną.

Dziękuje Kochanie.