STANISLAW KWIATKOWSKI

WSPÓŁCZESNY PUSTELNIK – ŚW. STANISLAUS BRODATY
 
Wracałem do domu z kilkudniowej wizyty u siostry mieszkającej w Colorado. Pogoda była ładna i liczyłem na spokojny lot. Z odprawą na lotnisku w Denver też nie miałem żadnych problemów. Sprawdzili dokumenty, spytali się o dowód szczepienia przeciwko COVID i dalej już przeszedłem spokojnie do samolotu. Obok mnie usiadł mężczyzna w wieku, jak osądziłem, nieco młodszym ode mnie i przyjemnej aparycji. Zwykłe przed startem i podczas startu lekkie zdenerwowanie nie sprzyjało nawiązywaniu rozmowy i obydwaj siedzieliśmy w milczeniu. Kiedy wspięliśmy się na wysokość przelotową i zgasły światełka nakazujące zapięcie pasów, mój sąsiad zatrzymał gestem ręki przechodzącą stewardesę i chciał ją o coś zapytać, gestykulując przy tym wyraziście. Widać było, że się denerwuje i jest zażenowany. Po akcencie i wtrąceniu wyrazu polskiego zorientowałem się, że prawdopodobnie jest Polakiem… – Do you speek polish? Czy pan mówi po polsku? – spytałem. Odwrócił się do mnie i twarz mu się rozjaśniła. – Tak, oczywiście. Zwróciłem się do stewardesy i poprosiłem, żeby chwileczkę zaczekała. – Niech mi pan powie, o co chodzi. Pomogę panu. – Dziękuję panu. Chciałem się tylko spytać, ile czasu trwa podróż, czy dadzą coś do zjedzenia i chciałem zamówić sobie jakiegoś drinka. – Czy whisky z lodem może być? – Tak. Oczywiście. Dziękuję. – Dwie whisky z lodem, to na moje konto – zwróciłem się do stewardesy, dodając, że on ma kilka pytań, ale ja mogę na nie odpowiedzieć. Nie ma więc żadnego problemu. Kanadyjską CC poproszę, jeśli można – dodałem. – Tak, oczywiście – odpowiedziała z profesjonalnym uśmiechem na twarzy. Po jej odejściu pomyślałem, że muszę wyjaśnić mojemu sąsiadowi, co powiedziałem stewardesie: – whisky zaraz dostaniemy, lot będzie trwał około trzech godzin, a do jedzenia dostaniemy jakiś baton czekoladowy lub chipsy. A ja przepraszam pana, że się tak wtrąciłem, ale chciałem panu pomóc. – Nie ma za co. To ja dziękuję, bo naprawdę byłem zażenowany tą całą sprawą. Wie pan, w naszej młodości w szkole i na studiach uczono mnie przede wszystkim rosyjskiego, a jako języka zachodniego, niemieckiego. – Znam ten ból. Angielskiego zacząłem się uczyć dopiero po przyjeździe do Stanów. Ale to było dawno temu. Co to za książka? – spytałem, wskazując na niezbyt gruby tom zatknięty za siatkę zawieszoną na oparciu poprzedzającego nas siedzenia. – O! To jest ciekawa sprawa. Mogę to panu opowiedzieć. – Bardzo proszę – odpowiedziałem. Mamy wystarczająco czasu na ciekawe opowieści. – Było to jakieś dziesięć lat temu – rozpoczął mój rozmówca. – Jestem geologiem i mój przyjaciel z instytutu polecił mnie jakiejś firmie inwestycyjnej, żebym przebadał niewielki obszar w Średniogórze, czy jest szansa na to, że występuje pewien rzadki metal, za którym uganiają się teraz prawie wszystkie państwa o rozwiniętym przemyśle elektronicznym. Będę mówił ogólnikowo, bo obowiązuje mnie w tej sprawie tajemnica. W pewnej zagubionej wśród gór wiosce, gdzie do najbliższej szosy było dziesięć kilometrów, a do stacji kolejowej dwadzieścia, powiedziano mi, że w okolicznych lasach żyje polski pustelnik. Można do niego tylko dojść lub ewentualnie dojechać motocyklem po leśnych dróżkach. Piechotą można tam dotrzeć w ciągu około trzech godzin, jazda motorem zajmie około godziny. Nadeszła stewardesa z naszymi drinkami, przerywając nam rozmowę. Mój nowy znajomy sięgnął do kieszeni z oczywistym zamiarem wyciągnięcia pieniędzy na zapłacenie rachunku. Powstrzymałem go gestem ręki: – pozwoli pan, że będę miał przyjemność postawić panu drinka.– Dobrze – zgodził się bez oporu – ale następną kolejkę ja funduję. – Niech tak będzie – uśmiechnąłem się, walcząc jednocześnie z głęboko wrytym w moją świadomość przekonaniem, że przyjezdnych rodaków trzeba traktować, jako ubogich krewnych, a to już nie te czasy, kiedy 20 dolarów było dla nich równoważne z miesięczną pensją. Wyciągnąłem kartę kredytową i podałem stewardesie, która wyjęła z kieszeni odpowiednie urządzenie i skasowała należność. – Niech pan opowiada dalej – zwróciłem się do geologa. – To jest naprawdę interesująca historia. – Dobrze. Wybrałem się do pustelnika piechotą, choćby dlatego, że niezbyt pewnie czułem się na motorze. Przy pomocy mieszkańców wioski udało mi się ustalić na mojej dość dokładnej mapie geologicznej współrzędne chaty pustelnika i z moim profesjonalnym GPS wyruszyłem w drogę. Po mniej więcej trzech godzinach dość intensywnego marszu po leśnych ścieżkach, wijących się pomiędzy drzewami i skałami sterczącymi z ziemi, zauważyłem na małej polanie niewielką chatę z przylepioną do ściany szopą. Niepewnie zapukałem do drzwi. – Czego chcesz? – doszedł do mnie przytłumiony nieco przez zamknięte drzwi grzmiący głos, mówiący miejscowym językiem. – Porozmawiać tylko. Jestem Polakiem zabłąkanym przypadkowo w tej okolicy. – Nie jesteś zabłąkany. Jesteś geologiem szukającym skarbów. W tym samym momencie drzwi się otworzyły i na progu ukazała się postać szczupłego, wysokiego mężczyzny z długimi, siwiejącymi już włosami i długą brodą, której włosy zlewały się z tymi z głowy i tworzyły parawan okrywający piersi. – Wejdź – powiedział, jednocześnie odsunął się trochę, robiąc dla mnie przejście. – Robię sobie śniadanie. Dla pana będzie to zapewne lunch. Będą smażone na maśle grzybki z kromką chleba i herbatka ziołowa. Sądzę, że jest pan głodny po takim spacerze. Zapraszam, a tymczasem niech się pan rozejrzy po chałupie, bo wydaje mi się, że to ciekawość tu pana przygnała. Skorzystałem z tego zaproszenia skwapliwie. Na środku pomieszczenia stała metalowa kuchenka z dwoma fajerkami, z której wychodziła z tyłu gruba metalowa rura, wygięta do góry, przebijała sufit i dach, odprowadzając spaliny na zewnątrz. Po lewej stronie drzwi wejściowych stała drewniana, ozdobna szafa, jak sądziłem, na ubrania, która swój czas świetności miała bardzo dawno temu. Obok w ścianie kołki drewniane na ubrania. Przy prawej od wejścia ścianie stał pod oknem stół z oheblowanego drewna, dalej metalowe łóżko z prostym nocnym stolikiem. Ściana naprzeciwko wejścia, to podrapana szafka z oknem nad nią i półkami stojącymi po obydwu stronach. Tu królowały naczynia i inne przedmioty kuchenne. Do ściany po lewej stronie przylegały bokami obustronne półki z surowego drewna. Po środku, przestrzeń między półkami była nieco szersza, a w ścianie drzwi do szopy, którą widziałem z zewnątrz. Na półkach same książki. Grube, średnie i cienkie, nowe i stare. Po polsku, angielsku, francusku i kilka w miejscowym języku. Na jednej, górnej półce książki religijne z Biblią na czele. Dominowała astrofizyka, neurobiologia, psychologia ewolucyjna, antropologia, socjologia, historia i ekonomia. W większości były to poważne książki popularnonaukowe, a nie podręczniki akademickie. Rozpoznałem nawet kilka znaczących nazwisk w tych dziedzinach. Przerwał mi ten przegląd głos gospodarza: – Jedzenie na stole. Niech pan odetchnie od spraw ducha i zjmnie się ciałem. Gdy usiedliśmy już przy stole spytałem: – Jak ja mogę się do pana zwracać: panie pustelniku, ojcze święty, panie święty, ojcze?… – Po prostu panie Stanisławie. – Miło mi. Ja mam na imię Stefan. Przerwałem na chwilkę. – Ale przecież ludzie we wsi klękają na pana widok, żegnają się i nazywają pana święty Stanislaus Brodaty. – A pan tego chce, żebym im zabronił? Przecież to tak wiele dla nich znaczy, że mają swojego świętego. Nawet ksiądz, który przyjeżdża do nich raz na miesiąc, nie ma nic przeciwko temu, odkąd się dowiedział, że ja ich nie wykorzystuję w żaden sposób. Zresztą, uważa mnie za lekko stukniętego i widzi w tym jakiś wyraz świętości. Nikomu nie przeszkadzam, nikomu nie zawadzam, każdemu, kto o to poprosi, jakoś tam doradzę, dla każdego znajdę słowa pociechy. Przepowiem im pogodę, czasami przepowiem coś, co się stanie i tak ta legenda rosła. Czasami znajdują mnie klęczącego i rozmawiającego z moim prywatnym Bogiem. Zdarzyło się też, że ktoś wyzdrowiał po dotknięciu mojej ręki. Ja wiem, że jest to raczej sprawa sugestii i napięcia emocjonalnego, niż mojej nadzwyczajnej mocy. Współczesna medycyna zna takie przypadki. Ale to nie ma znaczenia, a ja się z tego autentycznie cieszę, że komuś pomogłem. A to, że przepowiadam pogodę, to sprawa łącza z internetem przez satelitę, a to, że przewidzę coś tam, wynika z analizy sytuacji, a nie z możliwości przewidywania przyszłości. Generator elektryczny stoi w szopie i od czasu do czasu uruchamiam go, żeby sprawdzić, co się dzieje na świecie. Czasami dobrzy ludzie coś mi przyniosą – trochę chleba, trochę masła, kilka kartofli, parę jajek, a czasami i kurę czy kawałek wieprzowiny. Resztę uzbieram, wykopię, upoluję, zamarynuję, wysuszę, posolę i tak przetrwam zimę, kiedy trudno jest do mnie dotrzeć. – Czy pan przeczytał wszystkie te książki? – spytałem. – Nie, nie wszystkie. Czasami przeczytam kilka, kilkanaście kartek i dochodzę do wniosku, że nie warto i odkładam na półkę. – Ale jak pan zdobywa takie książki na tym pustkowiu? – Panie Stefanie, powiedziałem, że mam dostęp do internetu, a poważne księgarnie mają znakomity wybór książek, jakie pan chce. – Ale skąd środki na takie zakupy? Przecież nie są to małe pieniądze. – Mam brata w Stanach. To bogaty człowiek i trochę mi pomaga. – Powiedział pan, że modli się do swojego Boga. Czy wymyślił pan nowego Boga. – Ależ nie, proszę pana. Mój Bóg jest tym samym Bogiem, jak u wszystkich ludzi, tyle tylko, że jedni wyobrażają Go sobie tak, jak na obrazku, który wisi na ścianie, a dla innych jest to skomplikowany system filozoficzny. Ale bez różnicy, gdzie mieszkają i w jakim języku się porozumiewają, zawsze jest to ten sam Bóg. To tylko ludzka interpretacja Boga i ludzka głupota powodują, że każdy uważa, że jego Bóg jest lepszy i nawet zabijają się ochoczo z tego tytułu. Mnie, na przykład, „udało się przekonać” mojego Boga, że nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy Nim, a współczesną nauką. To tylko ludzie, którzy nie mają pojęcia, kim jest ich Bóg, albo nic nie wiedzą o współczesnej nauce trzymają się kurczowo słów zapisanych w świętych księgach, a przecież były one pisane setki, albo tysiące lat temu i gdyby wyjaśniały świat językiem nauki, to ówczesny człowiek nie rozumiałby tego. To proste. Ale i teraz niewielu ludzi rozumie, o czym mówi współczesna nauka. Mój Bóg jest tolerancyjny i wyrozumiały. Inni mają Boga okrutnego i nawołującego do nienawiści, i to niezależnie od nazwy religii, którą wyznają. Stąd te konflikty. Podsycają je jeszcze różne kościoły i wyznania, bo to ułatwia im kontrolowanie ludu i czerpanie z tego określonych korzyści. Ale dajmy temu spokój. Człowiek jest, jaki jest. Zapieprzył, zaświnił, zaśmiecił i zasmrodził swój własny dom – ziemię i nie jest w stanie dojść do porozumienia, jak to wszystko ratować. – Jak to się stało, że znalazł się pan tu, na tym odludziu w roli świętego. – Ludzka sprawa. Kiedyś miałem pozycję, pieniądze, wygody i wszystko, co do tego potrzebne. Firma zbankrutowała w czasie zmian ustrojowych, straciłem wszystko, żona, którą bardzo kochałem odeszła, zaczął się alkohol i bezdomność, potem klasztor, z którego uciekłem i poszedłem w świat, gdzie mnie oczy poniosły. Trafiłem do tego miejsca i tu zostałem. Nie mam zamiaru wracać do tamtego świata i bardzo proszę, niech pan zachowa w tajemnicy to miejsce. Tak będzie lepiej. Pora, żeby pan wracał, bo za kilka godzin ściemni się, a to może być nieprzyjemne na tym odludziu. Na pamiątkę podaruję panu swoją książeczkę ze specjalną dedykacją. Siedziałem zasłuchany w opowieść mojego sąsiada z samolotu, który po chwili milczenia dodał: – A to jest właśnie ta książeczka – wskazał palcem na skromny tomik zatknięty za siatką na oparciu siedzenia. Wyjął książeczkę i podał mi ją otwartą na stronie tytułowej, na której przeczytałem odręcznie napisaną dedykację: „Panu Stefanowi na pamiątkę. Nie buduj swojego świata wokół wiary w coś lub w kogoś. Buduj go wokół sprawdzalnej wiedzy i swojego Boga, jeśli Go masz. Taki świat będzie zapewne lepszy i mądrzejszy. Św. Stanislaus Brodaty” Z głośników rozległ się miły głos, że za chwilę rozpoczniemy lądowanie. W przejściu pojawiła się stewardesa niosąca worek na odpadki. Dopiłem swój zapomniany drink, zapiąłem pas i zamyśliłem się nad opowieścią mojego sympatycznego sąsiada. Po odbiorze bagażu pożegnaliśmy się serdecznym uściskiem rąk, z całą świadomością, że prawdopodobnie już się nigdy nie zobaczymy.